poniedziałek, 10 października 2016

Nie takie Leicester straszne…

Leicester przywitało nas deszczem, ale jak przyznaje Bartosz Kapustka, angielska pogoda wcale mu nie doskwiera, wbrew powszechnym opiniom. - Jestem w Anglii już dwa miesiące, ale dopiero trzy dni były deszczowe. Nie jest tak źle, jak wszyscy myślą, że na Wyspach tylko leje, chłód i mgła. Spokojnie da się funkcjonować, angielska aura wcale mi nie przeszkadza - mówi reprezentant Polski i zawodnik mistrza Anglii.

Z dworca w centrum Leicester jedziemy kilkanaście mil poza miasto. Kiedy zatrzymujemy się przed domem "Kapiego" okazuje się, że to nie jakaś ogromna willa z pięcioma basenami, tylko normalny domek pod miastem, jakich w Anglii i samym Leicester jest całe mnóstwo. - Długo szukałem dla siebie odpowiedniego miejsca, aż w końcu znalazłem. Sam wybrałem ten dom, coś mnie w nim urzekło, uznałem wraz ze swoją dziewczyną, że to będzie dla nas idealne miejsce. Klaudia bardzo mi pomaga, załatwia wszystko, od mebli po inne proste sprawy, kiedy ja spędzam czas w klubie. Jest nieoceniona - opowiada "Kapi" zaznaczając jednocześnie, że chce chronić swoją partnerkę przed światem mediów i mówić o niej jak najmniej.
W sobotę rano poznajemy jego szalonego pieska - suczkę Daisy, rasy Jack Russell terier, odmiana szorstkowsłosa, która nie daje chwili wytchnienia i nieustannie domaga się zabawy. - Przywiozłem ją z Polski, choć to nie lada wyzwanie. Nie chciałem jej stresować lotem, więc dotarła do Anglii drogą lądową. Jest świetnym towarzyszem, kochana psinka. Nie wyobrażam sobie, żeby jej tu z nami nie było - nie kryje swojej sympatii do czworonoga. 

Jedziemy do ośrodka treningowego Leicester. Wjeżdżamy na teren bez żadnych problemów. Wysiadamy, podchodzi do nas ochroniarz. - To moi znajomi z Polski, są dziennikarzami, przyjechali w odwiedziny - zaznacza pomocnik Leicester. - OK, zapytam bossa, czy mogą obejrzeć trening - rzuca sympatyczny John około 70-tki. Chwilę później odnajduje nas i oznajmia: - Boss się zgodził, żebyście obejrzeli zajęcia. Macie szczęście, bo nikomu na to nie pozwala. 1:0 dla nas! Zasadzamy się przy wyjściu na boisko dla zawodników. Jednym z pierwszych napotkanych graczy Leicester jest Marcin Wasilewski. - Dzień dobry! - witamy się. - Ooo, dzień dobry panowie. Przyjechaliście do Bartka? To dobrze, bo ja nie rozmawiam z mediami - stawia jasno sprawę "Wasyl".
Po chwili pojawia się Claudio Ranieri. - Szefie, dziękujemy za pozwolenie na oglądanie zajęć - mówię do Włocha łamaną "włoszczyzną". - No problem. Take your time - odpowiada ze śmiesznym angielskim akcentem opiekun "Lisów", uśmiechając się szeroko do obiektywu. Wychodzi Kasper Schmeichel. - Jesteście z Polski? Kurwa mać! - klnie soczyście Duńczyk, pokazując za plecami palcem na "Wasyla". Mistrzowie Anglii trenują ponad godzinę, na innych boiskach grają swoje mecze przeciwko rówieśnikom ze Swansea drużyny młodzieżowe: U-16 i U-18. - Kapustka? Nie znam, ale w pierwszej drużynie "Łabędzi" broni Łukasz Fabiański. Fantastyczny zawodnik! - mówi młody gracz z Walii, zagadany o polskich piłkarzy.
Bartek przechodzi rehabilitację po urazie kostki, wyjeżdża poza teren ośrodka na zastrzyk i masaże, więc spokojnie możemy wypytać o niego ludzi w klubie, przykładając ucho tu i tam. Każdy mówi nam niemal to samo, wystawiając byłemu zawodnikowi Cracovii piękną laurkę. - To bardzo młody
i utalentowany piłkarz, fajnie że u nas jest - zaznacza Mitch, odpowiedzialny w klubie za przygotowanie fizyczne. - W treningu wygląda bardzo dobrze, czas by zaczął już grać w lidze - dodaje gość odpowiedzialny za przygotowanie sprzętu meczowego, proszący o nie podawanie jego personaliów. - Miły i uprzejmy chłopak, nie mamy z nim w klubie żadnych problemów. Z każdym rozmawia, pyta pracowników co u nich słychać, jak się miewają. Widać, że rodzice dobrze go wychowali - wtrąca pracownik recepcji ośrodka klubowego dodając, że "Wasyl" cały czas ma na niego oko.

Po zajęciach pojawia się "Kapi" z informacją, że jego noga ma się coraz lepiej i do zgrupowania kadry Adama Nawałki powinien być w pełni sprawny. - Jestem dobrej myśli, czuję się coraz lepiej
i mogę przyjmować coraz większe obciążenia. Nic, tylko grać! - deklaruje. Po dwóch godzinach opuszczamy ośrodek, na koniec wpadamy jeszcze na Wesa Morgana, obrońcę i kapitana "Lisów", który na żywo sprawia ogromne wrażenie i jest wielki niczym sanktuarium. - Powiesz nam coś na temat Bartka Kapustki? - zagadujemy. - Chętnie, bo bardzo go lubię, ale dzień przed meczem (rozmawiamy 30 września, w przeddzień spotkania z Southampton - przyp.aut.) nie możemy rozmawiać z prasą. Sorry - rzuca i znika w swoim luksusowym aucie. Mija nas Jamie Vardy, ale powtarza tę samą formułkę, co Morgan. Islam Slimani także odmawia wypowiedzi z szerokim uśmiechem na ustach. - Lubię was, Polaków, ale nie chcę podpaść bossowi - usprawiedliwia się reprezentant Algierii. Co za pech…
W niedzielne przedpołudnie ruszamy przez miasto na King Power Stadium, dom mistrzów Anglii. Ulice Leicester, jednego z najstarszych miast w całej Anglii, zachowane są w typowym angielskim klimacie. Małe domki nawciskane blisko ulic, na dole z reguły mała gastronomia, na skromnym pięterku część mieszkalna. Leicester wygląda jak obrazek z Pontypandy, rodzimego miasteczka dzielnego strażaka Sama. - Faktycznie, coś w tym jest. Typowy angielski klimat. Miasto może nie jest największe, ale to tu, po Londynie, jest największa polonia w Anglii. Sporo polskich sklepów, mogę tu dostać wszystko, czego potrzebuję, więc nie tęsknię za polskim jedzeniem - opowiada Bartek.
Kiedy docieramy pod obiekt "Lisów", ciężko przebić się na klubowy parking. Niebieska rzeka kibiców sunie w stronę bram stadionu, słychać głośne śpiewy, które przypominają o tym, że Leicester City to wciąż najlepsza drużyna w całym Królestwie Wielkiej Brytanii. Na parkingu dla zawodników spotykamy ochroniarza Matta, który wygląda, jakby był czynnym zawodnikiem drużyny rugby Leicester Tigers, wielokrotnego mistrza Anglii. - To "Big Matt". Sami widzicie, że piłkarze mogą czuć się bezpiecznie - uśmiecha się Bartek. Wchodzimy na stadion, w pomieszczeniu dla gości
i znajomych piłkarzy, spotykamy "Wasyla" w towarzystwie Dariusza Dudki, który przyleciał odwiedzić przyjaciela. Rozmawiamy luźno, ale widać, że piłkarzowi Lecha nie jest obojętny los byłego pasiaka.

- Dostaliśmy wolne w klubie, jest przerwa na kadrę, więc postanowiłem odwiedzić mojego przyjaciela Marcina Wasilewskiego i zobaczyć w akcji mistrzów Anglii. Szkoda, że ani "Wasyl", ani Bartek Kapustka nie pojawili się na murawie. "Kapi" musi być cierpliwy, spokojnie zaczekać na swoją szansę. Wiem, że ciężko pracuje na treningach i dobrze się prezentuje, bo "Wasyl" informuje mnie na bieżąco - opowiada pomocnik "Kolejorza".
- Co dalej, jeśli wciąż Bartek nie będzie grał? Jestem doświadczonym graczem i wiem, że
w przypadku Bartka, młodego chłopaka, każde pół roku bez gry, będzie czasem straconym. Jeśli nie będzie mu dane grać w Leicester, powinien w grudniu czegoś poszukać i pójść na wypożyczenie. Myślę, że chętni na Bartka będą, musi zacząć grać. Nie polecałbym mu wypożyczenia do Championship, bo to jeszcze bardziej fizyczna liga, niż Premier League. "Wasyl" mi opowiadał, jak "Kapi" ostro zasuwa i nic innego nie może zrobić, tylko próbować przekonać do siebie Ranieriego na zajęciach, skoro nie daje mu pograć - kończy Dudka.
Mecz Leicester z Southampton kończy się bezbramkowym wynikiem. Kibice są wielce zawiedzeni, schodzącego do tunelu Ranieriego żegna dobrze słyszalna porcja gwizdów. - Zdobyliśmy punkt
i zachowaliśmy czyste konto. Goście byli od nas lepsi, dlatego taki wynik jest OK. Mieliśmy swoje szanse, ale Southampton stworzył sobie groźniejsze sytuacje. Nie gramy energetycznie, ale mamy mało czasu na odpoczynek pomiędzy meczami. Teraz w klubie zostaje 6-7 piłkarzy, reszta rozjeżdża się na zgrupowania swoich reprezentacji. Wrócą 2-3 dni przed ligowym meczem z Chelsea, a za chwilę czeka nas Liga Mistrzów. Musimy sobie jakoś z tym poradzić - przyznał w wywiadzie dla lokalnej gazety "Leicester Mercury" menedżer Leicester City.
Kibice powoli tracą cierpliwość do ekscentrycznego Włocha. Drużyna po siedmiu seriach gier zajmuje odległe 12. miejsce w tabeli Premier League, odniosła zaledwie dwa zwycięstwa, zremisowała dwa mecze, przegrywając trzy. Bilans bramkowy 8-11 też nie powala na kolana. Fani "Lisów" żądają świeżej krwi w zespole.
- Mamy tego dość! Co weekend to samo, grają ci sami piłkarze, a drużynie nie idzie. Ranieri musi coś zmienić, bo za chwilę okaże się, że będziemy się znów bronić przed spadkiem - wścieka się Lloyd, zagorzały fan ekipy Leicester. - Kapustka nie gra wcale, Ahmed Musa sporadycznie, Demaray Gray wchodzi na końcówki, a "Wasyl" gra od święta. Potrzebujemy młodych, zdolnych graczy, takich jak Bartek. Na Euro grał jak z nut, dlatego chcemy go wreszcie zobaczyć w akcji w koszulce Leicester. Wasilewski to zwierzę, jego też potrzebujemy, ma niesamowitą energię. Jest doświadczony, może kierować młodszymi graczami - dodaje Lloyd.
- Kompletnie tego nie pojmuję, dlaczego Kapustka nie gra - mówi łamiąc sobie język na polskim nazwisku Jesse, inny fan "Lisów". - Kiedy tu przychodził, byliśmy pełni nadziei, że pomoże drużynie
w nowym sezonie. I co? I wciąż czekamy, ale nasza cierpliwość powoli się kończy. Nie chcę się denerwować, więc na tym zakończę.
Kiedy stadion kompletnie już opustoszał, odwiedzamy imponujących rozmiarów sklep klubowy, który mieści się na stadionie. Jest pełen turystów, głównie z Japonii. Na trybuny King Power Stadium ściąga ich Shinji Okazaki, który w minionym sezonie był ważnym ogniwem w mistrzowskiej drużynie Ranieriego. Zagadujemy jednego z fanów z Kraju Kwitnącej Wiśni.
- Okazaki jest w naszym kraju bardzo popularny, w końcu gra e kipie mistrza Anglii. Dużo ludzi śledzi jego poczynania, więc ze znajomymi postanowiliśmy wreszcie zobaczyć goi na żywo - relacjonuje Hitoshi Isao, pochodzący z Osaki. Próbuję go namówić, żeby wypowiedział nazwisko Kapustka. Podejmuje kilka prób, ale w końcu się poddaje. - Wasz język jest trudny, niemal tak samo… jak japoński dla Europejczyków - uśmiecha się Hitoshi. - Życzę wam, żeby polski piłkarz grał przynajmniej tyle, co Okazaki.
W sklepie klubowym rozmawiamy z Grahamem, który obsługuje maszynę wykonującą nadruki na koszulkach. Pytamy o Bartka. - Trochę jego koszulek sprzedaliśmy, ale zapewne byłoby ich więcej, gdyby grał. Znamy go, czasem do nas zagląda, bardzo pozytywna postać. Może kiedyś będzie
w Leicester tak popularny, jak "Wasyl"? - zastanawia się Graham.

Na razie Kapustka musi zdobyć uznanie Ranieriego, który wciąż stawia głównie na piłkarzy, którzy zdobyli mistrzostwo w poprzednim sezonie. Włoski szkoleniowiec nie lubi za dużo mieszać
w składzie, jeśli nie musi. Wasilewski wie, że on będzie grał rzadko, ale w pełni zaakceptował swoją rolę w drużynie. Z kolei 20-letni reprezentant Polski karierę ma jeszcze przed sobą, daje sobie czas czas i nie podda się w walce o wyjściową jedenastkę. 

- Taki mam cel. Jestem ambitny, trudno mnie zniechęcić, chociaż jak nie gram, to różne myśli przychodzą mi do głowy. Zastanawiam się wtedy, czy dobrze zrobiłem… Ale spokojnie, wciąż poznaję nowy kraj oraz ligę, przyglądam się i uczę, bo chcę wyciągnąć jak najwięcej dla siebie - kończy z optymizmem Kapustka.

Tekst: Tomasz Gawędzki

Zdjęcia: Maciej Gillert/mediapictures.pl

czwartek, 15 września 2016

Niemiecka masakra piłką nożną

Jako dziecko miałem to szczęście, że w 1996 roku byłem na meczu Legii w Lidze Mistrzów, rywalem był Spartak Moskwa. Rosjanie byli zdecydowanym faworytem, ale zwyciężyli przy Łazienkowskiej tylko 1:0. Dlaczego? Bo tamta Legia nie tylko grała w piłkę, ale przede wszystkim walczyła do upadłego!


We wrześniowy wieczór 2016 roku bardzo chciałem być ponownie przy Ł3, by usłyszeć na żywo hymn Ligi mistrzów. Walki o bilety nie podjąłem, a prasowej akredytacji mi nie przyznano. Trudno – w sierpniu byłem w Dortmundzie na meczu o Superpuchar Niemiec Borussia vs. Bayern, więc dortmundczyków, którym jako jedynym z Bundesligi po cichu kibicuję widziałem na żywo, więc nie dramatyzowałem. Przed telewizorem czasem lepiej i więcej widać. Legię też ostatnio widziałem regularnie, bo należę do fanów (tak - do fanów!) polskiej Ekstraklasy i oglądam niemal wszystkie spotkania w każdej kolejce. I jakie wnioski? Borussia słabo zaczęła sezon w Niemczech, gra/grała bez polotu. Co zatem powiedzieć o mistrzu Polski? Najlepiej oddają ten nastrój słowa inżyniera Mamonia ze słynnego „Rejsu”: „No i aż mi się chce wyjść z... kina, proszę pana... I wychodzę... No i panie, i kto za to płaci?”

Jednakże tego, co wydarzyło się w stolicy 14 września, nie spodziewałem się zakładając nawet najczarniejszy scenariusz, biorąc pod uwagę klasę rywala, nazwiska w składzie i bla, bla, bla… Rozum mówił: będzie eurowpierdol! Z kolei wewnętrzy głos szeptał: dadzą radę, grają mecz życia, powalczą przynajmniej o remis! Znajomi kibice, dziennikarze i fani futbolu mówili mi – nie oglądaj, szkoda nerwów. Ale jak mógłbym nie oglądać? Musiałem, inaczej bym sobie nie darował. Po co więc oglądałem? Bo wciąż miałem w pamięci Legię z 1996 i Widzew z 1997 roku. Myślałem, że jak kiedyś łodzianie, tak teraz warszawianie postawią się potentatowi! Mogą przegrać, nic się nie dzieje, BVB jest przecież lata świetlne przed Legią. Ale trzeba walczyć, zapieprzać, jeździć na dupie i wypluwać płuca po 90 minutach. Wtedy można, będąc piłkarzem Legii, powiedzieć sobie do lustra - dałem z siebie maxa, ale na więcej mnie nie było stać, rywale byli lepsi... Czy dziś którykolwiek z graczy Legii może to powiedzieć patrząc w lustro? Chyba tylko Arek Malarz…




Przygnębiające jest to, że patrząc na grę BVB miałem wrażenie, jakby wicemistrzowie Niemiec przyjechali do Warszawy na gierkę treningową. Jakby to był sparing bez kompletnie większego znaczenia, że ważne było tylko przećwiczenie jakichś schematów taktycznych, bo Borussia za chwilę zaczyna sezon, a Legia jest na początku przygotowań do rozgrywek. Smutne, ale takie miałem wrażenie w środowy wieczór. Jakub Czerwiński, który zagrał na stoperze w parze z Maciejem Dąbrowskim, niemiłosiernie kopał się po swoim łysym czole. Był zamieszany w strat e niemal każdego z sześciu goli. A Dąbrowski? Spójrzcie na zdjęcie poniżej i wytłumaczcie mi jedno: jak Mario Götze otworzył wynik meczu po strzale głową, mając obok siebie wspomnianych stoperów? Przecież ten kieszonkowy „napastnik” mógłby na stojąco całować „elkę” na koszulce Dąbrowskiego, takim jest „gigantem”!




Legia została w środę po piłkarsku zgwałcona, takich meczów nie powinno się pokazywać w publicznej telewizji przed 22:00. Szkoda mi obecnego pokolenia kibiców, bo nie będą mieli czego pamiętać z występów stołecznej drużyny w obecnej edycji Ligi Mistrzów. No, chyba że kolejne masakry piłką nożną. Ja mogę wspominać piękne bramki Leszka Pisza, wspaniałe parady Macieja Szczęsnego, kapitalne rajdy Jacka Bednarza po lewym skrzydle czy do bólu skutecznego Jerzego Podbrożnego. Co zapamiętają obecni fani stołecznego klubu? Blamaż.  To zapewne nie jeden. Bo skoro Borussia zrobiła taki „Blietzkrieg” w Warszawie, to czego się spodziewać po wizycie na Santiago Bernabeu?

Fani Legii czekali ponad dwie dekady na ten dzień, kiedy ich drużyna ponownie zagra w najbardziej elitarnych klubowych rozgrywkach piłkarskich w Europie. I co? Kaszanka! Przegrać 0:6 na swoim terenie? Można, zdarza się… Ale nie można już przed meczem opowiadać, że będzie ciężko wyjść z własnej połowy (trener Besnik Hasi), że nie mamy kompletnie żadnych szans (Miroslav Radović), albo że priorytetem jest Ekstraklasa (Bartosz Bereszyński), a Liga Mistrzów tylko dodatkiem (Bogusław Leśnodorski). Dodatkiem to mogą być pieczarki do pizzy, jak słusznie zauważył mój znajomy Marcin Krzywicki, popularny król Twittera.

Ja nie chcę dodatków, tylko danie główne. Oczekuję walki do upadłego, zaangażowania, gryzienia trawy, dania z siebie wszystkiego, co najlepsze. Legendarny Michael Jordan powiedział kiedyś mądre słowa: „Mogę zaakceptować porażkę, ale nie mogę zaakceptować braku próby.” A Legia nie próbowała. Nawet przez chwilę…






poniedziałek, 5 września 2016

U Nawałki jak u Smudy - wciąż bez zmian!

Niedzielna potyczka, a w sumie to zawody MMA z Kazachami uświadomiły mi, że w czasie EURO we Francji miałem rację - Adam Nawałka to człowiek, który panicznie boi się ryzyka. Nie wiedzieć czemu boi się także zmieniać ustawienie na boisku, a piłkarzy to już w ogóle. Czemu?



Wizerunek Adama Nawałki w mediach jest prosty - perfekcjonista w każdym calu, dbający do bólu o najmniejsze szczegóły. To wszyscy wiemy. Jednakże selekcjoner skrzętnie ukrywa pod maską pewności siebie swoją chyba największą wadę - strach przed ryzykiem. Prowadzimy w Astanie 2:0, niby wszystko pod kontrolą, a tu bach, bach i mamy remis! Co się odjebało na boisku pomiędzy 50 a 60. minutą spotkania? Tego nie wie nikt, a najlepsze - nie wiedzą tego sami piłkarze, nawet Nawałka nie ma pojęcia, kto odciął prąd biało-czerwonym!

Wiemy natomiast jedno - selekcjoner po raz kolejny dał się pokonać swoim lękom i nie wykorzystał zmian. Remisujemy 2:2, do końca dziesięć minut, na ławce seryjnie strzelający ostatnio w swoich klubach Łukasz Teodorczyk (5 goli w 6 meczach Anderlechtu!) oraz Kamil Wilczek (14 meczów w Brondby: 8 goli + 6 asyst!)… I co? Na boisku melduje się Karol Linetty w miejsce Bartosza Kapustki. Nie wierzyłem własnym oczom! Gonimy wynik, chcemy zdobyć trzecią rozstrzygającą bramkę, czy bronimy remisu w Astanie? Zdębiałem mocno. Defensywny pomocnik za skrzydłowego, serio? Czyżby Nawałka zbyt późno zdał sobie sprawę, że to nie „francuskie klimaty” i dogrywki nie będzie? Na co on czekał?

Podczas EURO ’16 było to samo - Nawałka zwlekał ze zmianami, choć niektórzy piłkarze byli do zmiany już w przerwie lub ok. 60 minuty (jak np. irytujący swoją indolencją strzelecką Arkadiusz Milik). Ale Pan Adam twardo trzymał się swojej polityki: zmienię dopiero w 75. Minucie, tradycyjnie. Na EURO - też zresztą tradycyjnie - pierwszym zmiennikiem był Kapustka. Kiedy okazało się, że Kapustka zagra od początku, nagle… nie ma pierwszego zmiennika!

To że Milik powinien siąść na ławce (naprawdę „jest w formie”) to było chyba oczywiste, ale to samo tyczyło się Piotra Zielińskiego i Grzegorza Krychowiaka. Jeśli prezes Napoli oglądał swojego piłkarza w akcji w niedzielny wieczór, to musiał się mocno kopać w czoło i biczować się, że wydał 20 mln euro na „Zielka”. O Miliku nie wspomnę…

Przez ostatnie tygodnie dziennikarze w Polsce i we Francji zachodzili w głowę, dlaczego Grzegorz Krychowiak nie gra w PSG, a taki Kamil Glik już tak i to całkiem nieźle. Pisało się i mówiło, że „Krycha” odpoczywa po turnieju we Francji, a tymczasem prawda jest całkiem inna. Krychowiak jest po prostu bez formy! To znaczy jest w formie, ale „do ciasta”. O Miliku nie wspomnę…



A Nawałka wciąż się boi. Co by ludzie powiedzieli, jakby Krychowiak siadł na ławie? Ale by było gadania, jakbym Milika ściągnął po 45 lub 60 minutach, co nie? Strach i brak konsekwencji. Skoro do składu wrócił Maciej Rybus kosztem Artura Jędrzejczyka (selekcjoner przywrócił hierarchię na lewej obronie sprzed turnieju), to dlaczego w bramce nie oglądaliśmy z Kazachstanem Wojciecha Szczęsnego, tylko Łukasza Fabiańskiego. O co chodzi? Brak konsekwencji u Nawałki bije po oczach. Albo znów się bał… Po takim turnieju posadzić „Fabiana” na ławce? Dać zagrać mojemu numerowi jeden? Eeeee, nie…

Więcej odwagi panie trenerze! Trzeba mieć jaja, trzeba pomagać swojej drużynie z ławki, trzeba umieć zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę (zagrać trójką napastników w końcówce meczu w Astanie?), dokonać roszad, zmienić jak nie idzie.


Panie trenerze, pan się nie boi, cały naród za panem stoi!  

wtorek, 23 sierpnia 2016

20 lat wyczekiwania i wreszcie - kaszankaaaaaa!

6 grudnia 1995 roku rozpoczęła się moja przygoda z "polską" Ligą Mistrzów - meczem Legii Warszawa przy Łazienkowskiej ze Spartakiem Moskwa. Miałem wówczas 12 lat, dziś mam już 33 wiosenki na karku. Ile razy od tamtej pory oglądałem Legię w LM? Ani razu! 20 lat wyczekiwania - dość! Dziś trzeba wykonać ostatni krok w stronę piłkarskiego raju!

Ktoś z rodziny jakimś cudem załatwił bilety i wydawało mi się wówczas, że Święty Mikołaj naprawdę istnieje :) Grudniowy wieczór przy Łazienkowskiej miałem zapamiętać do końca życia i tak się stało. Hymn Champions League na żywo, ciarki na plecach, pełny stadion, świetna atmosfera, przenikliwy mróz - to wszystko wspominam do dziś. Podobnie zresztą jak fakt, iż cały stadion skandował w czasie przerwy „Blacburn Rovers”. Anglicy zlali wówczas Rosenborg, a Legia mimo porażki ze Spartakiem zameldowała się w ćwierćfinale.



Dziś nie oczekuję awansu Wojskowych do fazy pucharowej, wystarczy mi faza grupowa. Swoją 18-stkę pamiętam jak przez mgłę, ale 18 lat wyczekiwania na Legię w Lidze Mistrzów to stanowczo za długo. Niech dziś warszawianie pokażą, że są już „pełnoletni” piłkarsko i pokażą swój „dowód” w postaci świetnej gry. Trzeba wyjść na boisko i zapieprzać, tak jak legioniści zapieprzali przed laty choćby przeciwko IFK.

Chcę znów pojechać na mecz polskiego klubu w Lidze Mistrzów lub spędzić grudniowy wieczór przed telewizorem - tym razem z piwkiem w ręku :) - i zobaczyć w akcji polski klub naprzeciw klubów z europejskiego topu. Jako kibic Juventusu, nie miałbym nic przeciwko, gdyby "Stara Dama" zawitała do Warszawy. Kto wie, może znów Św. Mikołaj się do mnie uśmiechnie? Kaszankaaaa!


czwartek, 21 lipca 2016

Zgadniesz, kto to?

Każdy z nas miał w przeszłości swoich piłkarskich idoli, dziś też podglądamy swoich ulubionych graczy w akcji przy każdej możliwej okazji. Niemal każdy fan futbolu wie dużo o swoich ulubieńcach: w jakich klubach grali, ile meczów rozegrali, ile bramek zdobyli, ile zarabiają... A wiecie, jak wyglądali w młodości? Mam dla Was mały teścik :)

1. Na pierwszy ogień idzie zawodnik, który stosunkowo od niedawna czaruje Europę swoim nieprzeciętnym talentem i kibice jego obecnego klubu nie wyobrażają sobie wyjściowej jedenastki bez niego... O kim mowa?


2. Rozgrzaliście swoje szare komórki? No to jedziemy dalej! Na zdjęciu poniżej, po prawej stronie, widzicie młodego chłopca, który dziś jest jednym z najlepszych trenerów na świecie. Nazywa się...?


3. Kolejna zagadka wcale nie jest łatwiejsza :) Jako podpowiedź napiszę tylko, że w 2007 roku grał dla swojego kraju w mistrzostwach świata U-20... Pomogło?


4. Trudne, prawda? No to kolejna zagwozdka. Jako młody chłopak opuścił swój kraj i wyjechał do wielkiego klubu z Wysp Brytyjskich, gdzie w 2009 roku przebił się do podstawowego składu i został jednym z ulubieńców kibiców. W tym roku zmienił stan cywilny, biorąc sobie za żonę piękną piosenkarkę. Kim jest ten uroczy berbeć na zdjęciu?



5. Chłopca ze zdjęcia dziś zna cały świat. Chyba nie potrzebujecie żadnych podpowiedzi...


6. Kiedyśc nie chciano go w wielkim klubie w Anglii, więc odszedł bez żalu, by w kilka lat stać się jednym z najlepszych piłkarzy na swojej pozycji. A na pewno najdroższym...


7. Chłopiec z czarno-białego zdjęcia kontynuował piłkarskie tradycje w swojej rodzinie, idąc w ślady swojego sławnego ojca. Całą karierę spędził w jednym klubie, a nazywa się...?


8. Piłkarzem był przeciętnym, w najlepszym wypadku solidnym. Od młodzieńczych lat pociągała go trenerka, aż w końcu zrealizował swoje postanowienia, że będzie jednym z najlepszych trenerów we współczesnym futbolu. Podczas swojej pracy, miał pod swoimi skrzydłami kilku obecnych reprezentantów Polski...


9. W tym przypadku daruję sobie podpowiedzi, pewnie po jakimś czasie sami zgadniecie :)


10. Jedyna podpowiedź jest taka, że nosi na plecach "10" w swoim klubie i do niedawna także w reprezentacji...


No jeszcze jdna zagadka, już ostatnia, taki "Turbokozak Extra Level". Przyjrzyjcie się dokładnie, bo w ostatnim czasie było o nim bardzo głośno, także podczas EURO 2016!



A teraz przyznajcie się bez bicia - ile punktów uzbieraliście, ile zdjęć udało Wam się rozszyfrować bez pudła, a z którymi mieliście najwięcej problemów? Czekam na Wasze komentarze!






wtorek, 19 lipca 2016

Napisałeś książkę? Jak!?

Stało się coś, o czym marzyłem od dziecka – napisałem książkę sportową. W sumie to piłkarską. Mocno osadzoną w historycznych realiach. Galicja i te sprawy. Dla wielu ludzi nic ciekawego. Szału nie ma, dupy nie urywa. Jeśli jednak do tej zamierzchłej Galicji dodamy Cracovię - najstarszy, nieprzerwanie istniejący polski klub piłkarski, to robi się ciekawie.
A jak się to robi, żeby było ciekawie? Ano tak…


Jakiś czas temu odwiedziłem swój rodzinny Ostrowiec Świętokrzyski i wśród swoich „skarbów”
z dzieciństwa znalazłem małą, pomiętą karteczkę. Kiedy się jej bliżej przyjrzałem, udało mi się odczytać kilka zdań. Pisaliśmy lata świetlne temu na lekcji wychowawczej w podstawówce, co chcielibyśmy osiągnąć/zrobić, jak już będziemy dorośli. Nie chciałem być policjantem, strażakiem, czy marynarzem. Oczywista sprawa - chciałem być piłkarzem. Przez chwilę nawet byłem. Lewą nogę miałem nie gorszą niż Christo Stoiczkow czy „Maradona Karpat” - Georghe Hagi. A zapatrzony byłem w „Małego Buddę” - Roberto Baggio. No cóż, nie udało mi się trafić do wielkiego klubu.
Bywa i tak, nie jestem pierwszym i ostatnim zmarnowanym talentem piłkarskim w tym kraju.

Dalej na tej mojej małej chińskiej karteczce napisałem, że chciałbym mieć rodzinę, przynajmniej dwójkę dzieci, jakiś mały biały domek, żeby nam wszystkim dopisywało zdrowie… Napisałem też, że chciałbym napisać i wydać książkę. Nie doprecyzowałem jaką, ale pamiętam, że wtedy mocno interesowałem się historią naszego kraju, w szczególności II wojną światową, o której godzinami słuchałem opowieści mojego taty. Przypuszczam więc, że mogło mi chodzić o książkę wojenną, historyczną. I w sumie… taką napisałem.

„Cracovia znaczy Kraków. Historia w Pasy” to książka przede wszystkim historyczna, która przybliża dzieje tego fantastycznego klubu. Jest tam też o wojnie i to nie jednej. Są fragmenty piękne i wzniosłe, ale również te naznaczone krwią i terrorem. Duma, chwała, historia, tradycja
- to wszystko w niej jest. Jest też akcja, bo w „tamtych czasach” wiele się działo. W sumie to powieść historyczna z piłką nożna w tle. Chyba od dziecka właśnie tak miała wyglądać moja wymarzona książka. Jak ją napisałem? Całym swoim sercem, doprawiając łyżką wiedzy, zakrapiając kroplą warsztatu, dodając szczyptę anegdot. Smacznego!



Legendarny „kiero” Cracovii - pan Maciej Madeja - kiedy pracowałem w klubie jako rzecznik prasowy zawsze pytał mnie, czy bym potrafił napisać książkę. Uparcie odpowiadałem, że pewnie nie. Mój tato również był ciekawy, czy jego młodszy syn umie pisać o piłce tak barwnie, jak o niej opowiada. Wierzył we mnie, przekonywał, że dam radę. Ale się bałem. Nie chciałem. Teraz żałuję, bo ani pan Maciek, ani mój tata tej książki nie doczekali. Czeka mnie wysyłka tam, na górę…

Wy, drodzy potencjalni czytelnicy, będzie mogli ją przeczytać (pojawi się w księgarniach 3 sierpnia). Tylko nie zwlekajcie, nie wahajcie się, bo jestem strasznie ciekawy Waszych opinii. Czy mi się udało połączyć historię z piłką nożną w takim wydaniu, że nie będziecie mieli ochoty odłożyć książki na półkę po przeczytaniu kilku kartek? Zżera mnie ciekawość, drąży moje wnętrzności, zatruwa sny, dręczy o porankach, nachodzi wieczorami. Dajcie znać!

poniedziałek, 4 lipca 2016

Zaza i Pellè zarżnęli włoskie marzenia

Farsa, kpina, żenada, kabaret... Tylko w taki sposób można określić "wyczyny", które w sobotni wieczór pokazali światu Simone Zaza i Graziano Pellè. Pierwszy wykonał chyba najbardziej komiczną jedenastkę w historii, a drugi szybko przekonał się, że pycha prowadzi krótką ścieżką od bohatera do zera...



Włosi byli moją ostatnią nadzieją w tym EURO na przeżycie wielkich piłkarskich emocji. Liczyłem, że zameldują się w finale po boju z Niemcami, z którymi nigdy nie przegrali na wielkim turnieju. Tym razem też nie przegrali, ale Italia już jest w domu. Z dwóch powodów, które nazywają się Simone Zaza i Graziano Pellè.

1. Simone Zaza.

Antonio Conte wprowadził go na plac gry tuż przed serią rzutów karnych, bo napastnik Juventusu do tej pory znany był z tego, że jest pewnym egzekutorem. Zaza jednak postanowił wykonać jedenastkę w taki sposób, by świat go zapamiętał. I dopiął swego! Drobił kroczki jak gejsza, takiego "rozbiegu" nie powstydziłaby się żadna baletnica. Jak wyszło - wszyscy dokładnie widzieli. 




Ale że Neuer wytrzymał do końca i nie pękł ze śmiechu - szacuneczek! Zaza powinien jak najszybciej zamówić większą partię leku Restonum, wtedy może wyleczy swoją przypadłość, która potocznie nazywana jest RLS, czyli zespół niespokojnych nóg.



2. Graziano Pellè.

Kolejny "magik". Zawodnik Southampton do meczu z Niemcami rozgrywał świetny turniej, strzelając dwie niezwykle istotne bramki w końcówkach spotkań z Balgią i Hiszpanią. To właśnie Pellè był tym zawodnikiem we włoskiej ofensywie, którego rywale obawiali się najbardziej. Kiedy szedł do piłki w serii rzutów karnych, byłem pewien, że kto jak kto, ale on strzeli. Tymczasem Włoch także postawił na show - pokazał niemieckiemu bramkarzowi, że uderzy podcinką, jak kiedyś zrobił to legendarny Antonin Panenka. I co? Co się wydarzyło w głowie włoskiego gracza w czasie, kiedy biegł do piłki? Ile myśli kotłowało mu się pod idealnie ułożonymi włosami? To wie tylko on. Gdyby faktycznie uderzył podcinką w środek, jak sugerował Neuerowi (który poszedł w prawo na wyczucie), zapewne byłby bohaterem całej Italii. A tak stało się zupełnie odwrotnie - przemierzył drogę od bohatera do zera...



Zaza i Pellè zarżnęli włoskie marzenia o półfinale. Wykastrowali nadzieje oddanych kibiców. Złamali serce Gianluigiego Buffona, który płakał po meczu jak dziecko, któremu ktoś obiecał ciastko i nie dał. Antonio Conte musiał być wściekły, kiedy już przestał się śmiać, po popisach swoich napastników.




Najbardziej żał Buffona, który wkłada w mecze reprezentacji całe swoje serce, kapitalnie interweniuje (jak przy strzale Gomeza!), cieszy się każdym udanym zagraniem swoich kolegów, hymn śpiewa najbardziej eksprescyjnie ze wszystkich graczy na tymch mistrzostwach, a po golach potrafi przebiec sprintem całe boisko, by pogratulować strzelcowi. Jak na 38-latka, jest w kapitalnej formie i należy mu zazdrościć, że futbol wciąż go cieszy i traktuje go z taką pasją.

Gigi nie mówi o końcu kariery w narodowych barwach. Chciałby jeszcze pojechać ze Squadra Azzurra na mundial do Rosji. Mam nadzieję, że ani Zaza, ani Pellè, ai żaden inny "czarodziej" nie odbiorą mu tej szansy!



Włochy, podobnie jak Polska - świetny turniej, ale półfinały zobaczą już w domu. Po odpadnięciu ekipy Nawałki czuję wielki niedosyt, bo Portugalia grała przeciętnie, może nawet słabo, a my tego nie wykorzystaliśmy. Odpadliśmy frajersko, nie przez chybiony karny Kuby, tylko przez brak odwagi ze strony selekcjonera. W dogrywce trzeba było zaryzykować, dokręcić śrubę, złapać Portugalczyków za gardło i wręczyć im powrotne bilety do kraju. Nie udało się. Szkoda, wielka szkoda...

Po odpadnięciu Italii czuję ogromne rozczarowanie, mieszające się ze wstydem. Nie wstydzę się jako kibic azzurrich tego, że odpadli z mistrzami świata. Wstydzę się stylu, w jakim do tego doszło. Gdyby odpadli po 90 minutach - OK. Po dogrywce - no problem. Po karnych - żadna ujma. Ale po takich karnych!? Wstyd i zażenowanie sięgnęły u mnie szczytów włoskich Alp. Zaza jest u mnie spalony, choć to przecież juventini. Pellè dotychczas cieszył się moją sympatią, bo napastnik to nietuzinkowy, al jak widać pycha jest u niego na pierwszym miejscu, a tego nie cierpię. 

P.S. Paul Pogba powinien podszkolić Zazę w strzelaniu karnych... :)